Początek listopada, sobota, budzik dzwoni o wpół do siódmej, za oknem ciemno. Wyczuwam Dzień Lenia - chce mi się spać, energią nie emanuję, a do przebiegnięcia mam półmaraton. Ale po pierwsze… dopiero za kilka godzin. A po drugie… przecież nikt mnie do tego nie zmusza. A po trzecie… istnieje magiczny napój zwany kawą. A po czwarte… czy to uczucie towarzyszy mi po raz pierwszy? Ano nie, tak więc do dzieła!

RST Półmaraton Świdnicki odbył się po raz czwarty. Co prawda bieg ten nie może pochwalić się długim stażem istnienia, a mimo to organizowany jest na wysokim poziomie. To właśnie pozytywne opinie osób startujących w roku poprzednim przekonały mnie aby wziąć udział w tym biegu. Tegoroczną edycję półmaratonu w Świdnicy ukończyło prawie 1500 osób, z czego 1/5 stanowiły kobiety. Wśród biegaczy można było spotkać, oprócz Polaków, m.in. reprezentantów: Kenii, Czech, Ukrainy, Wielkiej Brytanii i Irlandii.

W biurze zawodów dużą popularnością cieszył się ogromny banner z wydrukowanymi nazwiskami wszystkich startujących osób. Po znalezieniu swojego nazwiska, razem z tatą, również i my zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie. Każdy biegacz przy tej tablicy czuł się ważny, każdy jeszcze bardziej mógł poczuć się częścią tego biegowego wydarzenia.

Po odbiorze pakietów startowych, kiedy do startu pozostała ponad godzina, zmuszeni byliśmy wrócić do samochodu. Deszcz nie pozwalał na zwiedzanie okolicznych terenów. Popijaliśmy kawę mając nadzieję, że deszcz ustąpi. Trochę ustąpił. Zresztą… nawet gdyby nie ustąpił to i tak razem z tatą pobieglibyśmy, bo biegacz w pewnym momencie przestaje mieć cokolwiek wspólnego z normalnością. Jedynym pogodowym minusem okazały się zdjęcia, których zrobiliśmy niewiele. Sesje zdjęciowe w deszczu to mała przyjemność, tym bardziej, że naszym ajfonom do wodoodporności daleko. Dwadzieścia minut przed startem opuściliśmy ciepły samochód i rozpoczęliśmy trucht w kierunku miejsca startu.

Start biegu miał miejsce na pięknym, zabytkowym świdnickim rynku, a meta czekała na biegaczy na stadionie sportowym. Świdnica leży na Przedgórzu Sudeckim, a więc nietrudno się domyślić, że trasa biegu, ze względu na pagórkowaty teren, do najłatwiejszych nie należała. Ponad dwudziesto-kilometry dystans prowadził w całości na powierzchni asfaltowej.

Kibice ustawieni byli na całej trasie. Motywowali okrzykami, machali transparentami z zabawnymi napisami. Wiele razy słyszałam wykrzyczane moje imię, które kibice mogli przeczytać z numeru startowego. Wśród kibiców prowadzony był konkurs na najlepszą strefę kibicującą, co na pewno przełożyło się na kreatywność kibicujących i ich ilość. Na trasie znajdował się „szpital” z polowymi łóżkami przygotowany przez harcerzy. Kawałek dalej stało łóżko z napisem „SAMOOBSŁUGA”, gdzie znajdowała się kroplówka, butla na wino, a nawet nocnik! Te udogodnienia zapewne rozbawiły niejednego biegnącego, być może ktoś skorzystał z nich przez moment, by odetchnąć?

Od samego początku biegło mi się bardzo dobrze. Zaczęłam spokojnie. Tato biegł ze mną do trzeciego kilometra. Potem pożegnaliśmy się i tato przyspieszył, ja niedługo potem też. Dogoniłam pacemakera (zająca), czyli osobę która prowadzi bieg nadając jemu tempa, tak by dobiec na metę w wyznaczonym czasie. Pacmakerzy są łatwo rozpoznawali - zazwyczaj biegną z przyczepionymi balonami na których zapisany jest czas. Ten pacemaker prowadził grupę biegaczy na złamanie 1 godz. i 50 minut. Nigdy wcześniej nie biegłam za zającem. Postanowiłam, że tym razem spróbuję. To było ciekawe doświadczenie. Osoba prowadząca bieg podzieliła się kilkoma cennymi wskazówkami odnośnie techniki biegowej, a nawet uprzedzała o występujących podbiegach, czy zbiegach. Mi, jako osobie która nigdy wcześniej tą trasą nie biegła, bardzo to pomogło. Wiedziałam jak rozplanować siły.  Ostatecznie ukończyłam bieg z czasem 1 godz. i 48 minut poprawiając swój rekord życiowy na dystansie półmaratonu o prawie 3 minuty. Po cichu na to liczyłam ale ten dzień, a szczególnie poranek, absolutnie tego nie zapowiadał!

Wbiegłam na metę spełniona. Na mojej szyi zawisł piękny medal. Niedługo potem pogratulowaliśmy sobie wzajemnie z tatą. Tato zameldował się na mecie 6 minut prędzej. Wypadliśmy bardzo dobrze - ja byłam wśród 280 pań na miejscu 64. Zajęłam II w klasyfikacji Mistrzostw Branży IT wśród kobiet, o czym niestety dowiedziałam się ze zdjęć dzień później. Tato z rewelacyjnym czasem (1 godz. 42 minut ) w swojej kategorii uplasował się na miejscu 26. na 85 mężczyzn.

To był nasz 9. półmaraton na zawodach w tym roku. Aż prosi się aby zamknąć ten rok na okrągłym, dziesiątym półmaratonie. Jakieś propozycje?
 

Dlaczego bieganie jest fajne? Bo złamanie leniucha w sobie przynosi rekord życiowy!

2018-11-04



Galeria zdjęć: