To nie był mój pierwszy bieg po Wielkopolskim Parku Narodowym. Byliśmy już, razem z tatą, na: „Pogoni za Wilkiem”, „Forest Runie”, i Bieg Zimowym "Policz się z cukrzycą" w ramach WOŚP i Mosińskiego Grand Prix. Za każdym razem jednak trasa była inna. Za każdym razem trasa, choć piękna, była wymagająca. Tak było również i podczas tych zawodów. Byłam tego świadoma.

Przybyliśmy na miejsce z zapasem czasowym. Zgodnie z tradycją rozpoczęliśmy od odbioru pakietów startowych. Miasteczko biegowe zlokalizowane było nad małym, urokliwym Kąpieliskiem Glinianki. Pozostały wolny czas przeznaczyliśmy na poznanie okolicznych terenów. Trochę pospacerowaliśmy, porobiliśmy zdjęcia, byliśmy na wieży widokowej. To z niej szczególnie było widać jak rozległy jest park narodowy. Cieszyliśmy się, że mogliśmy tam być. Wsród natury i tylko natury. Dla mnie ucieczka od miejskiego zgiełku jest zawsze super.

Organizatorzy podeszli do tematu konkretnie. Do wyboru były następujące dystanse: bieg ultra na dystansie 60km, półmaraton oraz marsz Nordic Walking na dystansie 10km. Dla biegowych „dysiowiczów” nie przewidziano nic. Po prostu: po całości, albo wcale. Razem z tatą wybraliśmy dystans 21km. Jesteśmy umówieni, że za rok stawimy się na tym najdłuższym dystansie.

Wystartowaliśmy o godz. 10.30. Nie mogliśmy narzekać na pogodę. Przy promieniach słońca można było podziwiać walory krajobrazowe na trasie. Od samego początku się na nich skupiałam. Początkowo biegło mi się bardzo lekko. Zupełnie nie przerażała mnie myśl przebiegnięcia ponad 20km. Ten stan nie trwał szczególnie długo…

Zaczęły pojawiać się podbiegi, trochę piasku, wiatr też nie był przychylny. Ogarnęło mnie déjà vu z poprzedniego biegu, tydzień wcześniej w Wieleniu.  A do tego wszystkiego nie byłam w najlepszej formie. Ale przecież celem tego blogu nie jest narzekanie!

Po raz pierwszy na biegu tak długo trzymałam się w grupie. Trzyosobowej grupie. Raz to ja prowadziłam resztę, a za innym razem to mnie ciągnięto. Choć nie zamieniliśmy ze sobą na trasie ani słowa, to wiem, że świadomość drugiego człowieka obok nas wzajemnie motywowała. Nikt nie chciał odpuścić, nikt z nas nie chciał zostać w tyle.

Zabrałam ze sobą jeden żel. O tropikalnym smaku. Szczególnie go nie polecam. Zaplanowany był na 15km, ale po raz kolejny musiałam zjeść go wcześniej. Być może jeden żel na przełajowy półmaraton to dla mnie za mało? Przyjęłam taki sam plan działania jak w Wieleniu - tylko jeden żel na cały dystans. To chyba nie był najlepszy pomysł.

W pewnym momencie od kibica usłyszałam: „Jesteś trzecią kobietą”. Niespecjalnie w to wierzyłam. Miałam wrażenie, że nie obserwuje on biegnącego peletonu od początku. Z kobietą przede mną często przekazywałyśmy sobie pałeczkę. Raz ona prowadziła, raz ja. Chyba zmieniałyśmy się z trzy, może cztery razy.

Potem ten motywujący okrzyk o trzecim miejscu usłyszałam ponownie. Od kogoś zupełnie innego. Pomyślałam, że to może być prawda. To były ostatnie kilometry. Próbowałam jeszcze trochę przyśpieszyć. Bolał mnie też brzuch. Bałam się wdusić pedał gazu do podłogi. Chciałam przecież dobiec do mety cała. Ostatecznie nieco zwolniłam.

Podbieg rozciągający się na ostatnim kilometrze był istotny. Pamiętam, że w jego końcówce z biegu przeszłam do marszu. Niedługo potem zostałam wyprzedzona przez kobietę. To były sekundy.

Ostatnia prosta do mety była decydująca. Po raz pierwszy nie tylko byłam świadkiem wyścigu, ale też brałam w nim udział. To było dla mnie nowe doświadczenie. Gdyby nie ból brzucha myślę, że powalczyłabym ze sporo lepszym rezultatem. Żyłka rywalizacji włączyła się, ale to organizm ją przystopował. Ostatecznie zameldowałam się jako czwarta kobieta. Do Królowej Parku, pierwszej kobiety na mecie, zabrakło mi zaledwie 27 sekund.

Na wynik nie składają się tylko ostatnie metry, liczy się przecież cały bieg. Niemniej… już sama świadomość, że byłam tak blisko tych najszybszych kobiet jest dla mnie wartościowa. Choć dziś wygodnie leżę w łóżku i mogłabym pomyśleć, że mogłabym zrobić wtedy więcej, to wiem… że nie mogłam. Dałam z siebie 100%.
Na mecie czekała na mnie nie tylko na mnie ulga, lecz piękny medal. Bardzo piękny. Kojarzący się z parkiem narodowym. Sowa, która jest symbolem WPN. Jest wykonany z dużą precyzją. Tak jak lubię.

Po dekoracji musiałam chwilę odetchnąć. Schowałam się daleko od tłumu. Zaczepił mnie biegowy kolega i pogratulował wyścigu na ostatnich metach. Choć nie miałam zbytnio sił, by móc z nim pomówić, to pamiętam, że zrobiło mi się wtedy bardzo miło. To zawsze wspaniałe uczucie jeśli twój wysiłek widzą inni.

Bardzo miło, razem z tatą, zostaliśmy zaskoczeni wynikami. Okazało się, że zarówno on jak i ja uplasowaliśmy się na pierwszych miejscach w swoich kategoriach wiekowych. Po raz pierwszy zatem mogliśmy pochwalić się identycznymi statuetkami. To było mega!

Ja zameldowałam się na mecie z czasem: godziny i 48 minut będąc czwartą kobietą w klasyfikacji OPEN kobiet i zajmując 52. miejsce na 237 osób. A tato… znów poszedł po całości - był trzydziesty wśród wszystkich biegających.

Dlaczego bieganie jest fajne? Posiadanie takiej samej statuetki jak posiada tato - bezcenne!

 

2019-09-23



Galeria zdjęć: