Mija trzeci dzień od dwudziestej edycji poznańskiego maratonu. Jestem Maratonką. Czuję się dobrze. Bardzo dobrze. Niedawno wróciłam z treningu. Przy słowie „maraton” moje serce delikatnie przyśpiesza. Wywołuje wiele emocji: od niepewności poprzez strach, radość i satysfakcję prowadzi aż do dumy. Litera „r” w tym słowie na pewno nie jest przypadkowa, dodaje mu dostojności.

Już w ubiegłym roku rozmyślałam o wzięciu udziału w poprzedniej, dziewiętnastej, edycji. Z perspektywy czasu na pewno nie byłam wtedy na to gotowa. Biegłaby ambicja, a nie głowa i nogi. Maraton to coś, do czego trzeba dojrzeć. Pośpiech ani przez moment nie powinien być tutaj widoczny.

Od kilku miesięcy byłam na ten bieg zapisana. Czekałam na ten dzień. Przygotowywałam się na niego. Miałam już na swoim koncie jeden maraton. Wiedziałam z czym dokładnie muszę się zmierzyć. Trochę zazdrościłam debiutantom. Ja już wiedziałam, że będą: ból, walka ale również i niezapomniane przeżycia. To jedne z tych przeżyć, które dumnie i w nieskończoność można by opowiadać wnukom.

Ale… od początku…

Do Poznania pojechałam z tatą dzień wcześniej. Organizatorzy nie zezwolili na odbiór pakietów startowych w dniu biegu. Można to było zrobić dzień lub dwa dni dni przed dniem maratonu. Dobrze, że byliśmy tam dzień przed biegiem. W momencie kiedy w rękach trzymałam swój numer startowy opuścił mnie stres i zaczęły włączać się pozytywne emocje. Widok pozostałych uczestników też mnie mobilizował. Poczułam jeszcze bardziej, że chcę tego maratonu. On był mi potrzebny.

Świadomość, że wezmę udział w dwudziestej, jubileuszowej edycji tego maratonu też dodawała mi skrzydeł. Mogłam zapisać się w historii - tak to traktowałam. To wyjątkowe uczucie.

Pomysłodawcą poznańskiego maratonu był, nieżyjący od dziesięciu lat, zastępca prezydenta Poznania - Maciej Frankiewicz. To jego postać znajduje się na rewersie medalu. To jemu ta edycja biegu została zadedykowana. Był człowiekiem usportowionym, aktywnym, sam nieraz ukończył maraton. Kiedy odszedł na zawsze jego żona rozpoczęła swoją przygodę z bieganiem. Przebiegła maraton dla niego.

Poznań pod względem organizacyjnym jest niezastąpiony. Wszystko jest tutaj perfekcyjne, dopracowane, na bardzo wysokim poziomie. Na pewno niejeden uczestnik chętnie wraca na poznańskie biegi właśnie z tych powodów. W pakiecie startowym każdy z siedmiu tysięcy uczestników otrzymał okolicznościową, sportową, elegancką koszulkę. Na pewno będę dumnie ją zakładać. Dziś miałam ją ubraną podczas treningu.

W niedzielę, 20 października, chwilę przed godziną 9 stałam już na starcie. Naprawdę tam byłam. Cieszyłam się, że mogę tam być. Wzruszyłam się. Wiedziałam ile włożyłam wysiłku w to, by móc tam być. Wtedy pomyślałam o tym, co mnie czeka…

Czekały ponad 42 kilometry. Wiedziałam, że to będzie moja najdłuższa wycieczka po Poznaniu. Wycieczka nie w celu zwiedzania zabytków, lecz poznania jeszcze lepiej samej siebie. Poznania swoich słabości i zmierzenia się z nimi. Potrzebowałam tego wyzwania.

Trasa w całości wiodła ulicami Poznania. Nie było ani jednej pętli. Wtedy zdałam sobie sprawę jaki Poznań jest duży. W tym roku po raz pierwszy to biegacze mieli realny wpływ na to jakimi ulicami będą pokonywać poszczególne odcinki dystansu maratońskiego. Organizatorzy zbierali propozycje tras od biegaczy i finalnie, biorąc pod uwagę propozycje i sugestie, które najczęściej się pojawiały, opracowali trasę. Organizatorom zależało by zawodnicy brali czynny udział w przygotowaniach do jubileuszowej edycji Poznań Maratonu, bo to przecież ich biegowe święto! Kibice też nas w tym uświadamiali. Byli widoczni na całej trasie. Miasto żyło tym biegowym wydarzeniem. Nikt nie miał pretensji, że zablokowane są główne ulice Poznania. Przyjemna atmosfera na takim biegu jest bardzo ważna.

I przyjemnie było, ale momentami też i niełatwo. Nie wolno na maratonie myśleć o kilometrach, które pozostały. Trzeba myśleć o tych, które ma się już za sobą. Kiedy byłam na 10tym kilometrze pomyślałam, że 1/4 trasy mam już za sobą. Że jestem o 10km dalej niż godzinę temu. To naprawdę mi pomagało.

Przyjęłam na bieg taktykę z maratonu w Dębnie. Podzieliłam dystans na 5-cio kilometrowe odcinki, a więc dla mnie ten bieg składał się z ośmiu etapów i wisieńki na torcie w postaci ostatnich dwóch kilometrów. Za każdym razem kiedy przemierzyłam dystans pięciu kilometrów „odhaczałam” w głowie jeden wykonany etap. I tak, dla przykładu: na 15tym kilometrze wykonałam trzeci z ośmiu etapów, a na 35tym kilometrze pocieszałam się faktem pokonania siódmego z ośmiu zaplanowanych celów.

Na Malcie znajdowaliśmy się w połowie dystansu. Wtedy 21 kilometrów miałam już w nogach. Czekała mnie „powtórka z rozrywki.” Pomyślałam wtedy, że został mi jeszcze jeden półmaraton. Że półmaratonów już się nie boję. Że zawsze jestem w stanie go przebiec. Czemu tym razem miałoby być inaczej? Uświadomiłam sobie, że mogę to zrobić. I zrobiłam.

Kryzys? Ano, był. Niejeden. Pierwszy przyszedł w okolicach 26tego kilometra. Wtedy pojawił się ból nóg. One już chciały trochę odpocząć. Głowa jednak na to im nie pozwalała. Kolejne wystąpiły na dalszych kilometrach. Wtedy trzeba myśleć intensywniej. Przełamywać samego siebie. Walczyć z myślami i tłumaczyć samemu sobie, że już niedaleko. To bardzo trudne, ale cenne umiejętności. Wiedziałam, że takie momenty się pojawią.

Na 30tym_którymś kilometrze skończył mi się napój w bukłaku. Pilnowałam nawodnienia na punktach odżywczych, które znajdowały się średnio co 5 km. Na każdym z takich punktów zjadałam żelkę proteinową od samego początku biegu. Pilnowałam na całej trasie uzupełniania wody i cukru. Miałam dwa żele - zjadłam je na 20tym i 30tym kilometrze. Myślę, że świadome podejście z odżywianiem pozwoliło mi ten bieg ukończyć z głową podniesioną do góry. Kolejny maraton biegłabym już dużo spokojniejsza.

Przypominając sobie punkty odżywcze pamiętam wesołych, krzyczących, młodych ludzi którzy podawali biegaczom kubki z wodą i izotoniami. Oni wielokrotnie wykrzykiwali moje imię, które przeczytać mogli z numeru startowego. Oni dodawali mi kopa. Mieli tyle energii, że ciężko było się nią od nich nie zarazić. Dziękowałam im za ich obecność. W okolicach 40tego kilometra zabrałam od jednego z wolontariuszy kubek z colą. Cola była już wygazowana i ciepła, ale jej smak pamiętam do teraz. Na „do widzenia” usłyszałam: „Dalej Natalia, jeszcze dwa kilometry!”.

I faktycznie na ostatnim kilometrze odżyłam. Popłakałam się. Dużo osób szło w kierunku mety. Ja uśmiechnięta i wzruszona biegłam. Kiedy zauważyłam, że jestem już blisko mety było mi jeszcze łatwiej. Kibice już klaskali. Wbiegłam na ogromny, niebieski dywan. Czułam się taka ważna. Kiwałam kibicom. Uśmiechałam się do nich. Zacisnęłam zęby, ścisnęłam piąstki, uniosłam ręce do góry i przekroczyłam metę. Zrobiłam to! Z dużo lepszym rezultatem niż zakładałam. Zrobiłam to! Z dużo lepszym samopoczuciem, którego się nie spodziewałam. Zrobiłam to! Z ogromnym wsparciem bliskich mi osób. Ze świadomością, że są ze mną myślami. Że czekają i, że będą chcieli znać każdy fragment tego wydarzenia. Już oczywiście poznali, dużo wcześniej przed napisaniem tej relacji. Dziękuję, że jesteście. Bądźcie.

W planach miałam poprawienie czasu z maratonu w Dębnie. Wtedy ukończyłam bieg z czasem 03:57:59. Wtedy celem było złamanie 4 godzin. Wtedy się udało. Podczas tego maratonu cichym założeniem było złamanie 3 godzin i 45 minut, czyli bieg średnim tempem niższym niż 5 minut i 19 sekund na kilometr. Gdyby to się nie udało nie byłabym zawiedziona. Mam do maratonu ogromny szacunek i już sam fakt jego ukończenia jest dla mnie dużą rzeczą. Pewnie nigdy to się nie zmieni.

Z każdymi zawodami staję się silniejsza. Po maratonie dociera do mnie jeszcze więcej rzeczy. On mnie zmienia. Tak było po Dębnie, tak jest po Poznaniu. To jest cudowne. Chyba z niczym nieporównywalne.

Znany biegacz, Emil Zatopek, powiedział kiedyś: „Jeśli chcesz biegać, przebiegnij kilometr… Jeśli chcesz zmienić swoje życie, przebiegnij maraton”. Dokładnie wiem co miał na myśli. Gwarantuję Ci, że tak właśnie to działa.


Jak wypadliśmy? Ukończyłam bieg z czasem 03:41:33. Zameldowałam się na mecie jako 87. na 1135 kobiet, które ukończyły ten maraton. W swojej kategorii wiekowej uplasowałam się na trzynastym miejscu. Dodatkowo zostałam Mistrzynią Polski Informatyków Kobiet. W tej rywalizacji startowało zaledwie pięć kobiet, ale to ja byłam tą najszybszą. To bardzo ważne dla mnie odznaczenie.
Tato znów był szybszy, ale to żadna nowość. Ukończył maraton w czasie 03:37:19 i zameldował się na mecie zajmując 1203. miejsce na prawie pięciu tysięcy mężczyzn. To wysokie, mocne miejsce. Choć trzeba dodać, że na mecie był dużo bardziej zmęczony ode mnie. Tato, gonię Cię! Podnoś poprzeczkę wyżej, już czas!

Dlaczego bieganie jest fajne? Zmienia Ciebie, Twoje życie, Twoje myślenie. Na lepsze.

2019-10-23



Galeria zdjęć: