Górski maraton padł moim łupem!
Górski Zimowy Maraton Ślężański, SobótkaGdyby siedem lat temu ktoś powiedział mi, że będę biegać maratony to prawdopodobnie nieśmiało zapytałabym: „A maraton to ile właściwie kilometrów? Yyy…trzydzieści, czterdzieści?”, a niedługo potem szybko zmieniłabym temat. Wówczas słowo „maraton” nie wywoływało we mnie żadnych emocji. Żadnych. Dziś… oznacza dla mnie przede wszystkim: dumę, przygodę, siłę, bezgraniczne poczucie wolności i niezapomniane przeżycia. Dziś… mogę dumnie nazywać siebie maratonką. Dziś wiem, że zdecydowanie więcej emocji przynoszą mi biegi na długich dystansach, niż te krótkie, sprinterskie dystanse na zawodach. Dziś… ani na moment nie powróciłabym do czasu sprzed siedmiu lat. Wszystko dlatego, że dziś czuję się bardzo spełniona i szczęśliwa. I dużą zasługę ma w tym właśnie bieganie.
Mam już na swoim koncie maratony uliczne. Od jakiegoś czasu, mnie i tacie, marzył się maraton górski. Ten temat często pojawiał się w naszych rozmowach. Czuliśmy oboje, że chcemy spróbować. Że chcemy zaryzykować. Że chcemy pobiec, by przekonać się, czy możemy to zrobić. Kiedy uruchomiono zapisy na Górski Zimowy Maraton Ślężański nie potrzebowaliśmy dużo czasu na podjęcie decyzji. Rok wcześniej biegliśmy tutaj dystans półmaratoński - 24km. Teraz… przyszedł czas na podniesienie poprzeczki wyżej. Dobrze, że zrobiliśmy to wspólnie.
Do Sobótki wyruszyliśmy o szóstej rano. Bieg zaczynał się trzy godziny później. W samochodzie nie poruszaliśmy zbytnio tematów związanych z biegiem który nas czekał, chyba dlatego żeby wzajemnie się nie stresować. Byliśmy pozytywni nastawieni. Nakręceni na ten bieg. Ja czułam, że wrócę z tego maratonu zmieniona, silniejsza, z jeszcze większą wiarą w siebie. Nie myliłam się.
Po przybyciu na miejsce zaczęliśmy od odbioru pakietów startowych. To standardowa procedura biegaczy po przyjeździe na miejsce. Kiedy miałam już swój numer startowy w ręku to jeszcze bardziej dotarło do mnie to, po co tutaj przyjechałam. Zdałam sobie jeszcze sprawę z tego, z czym za chwilę się zmierzę, ile będę mogła zobaczyć i ile siły oraz serca włożę w wykonanie zamierzonego celu. I czego prawdopodobnie finalnie dokonam. To był moment, w którym adrenalina wyciszyła resztki moich wątpliwości.
Krótko przed samym startem spotkałam znajomego, który przyjechał do Sobótki z tego samego miasta co ja. Mieliśmy chwilę by porozmawiać. Jarek - tak samo jak ja i mój tato - wybrał dystans maratonu. Krótkie rozmowy przed startem ze znajomą osobą zawsze dodają otuchy. Tak było i w tym przypadku. Życzyliśmy sobie wzajemnie powodzenia. Było ono przecież tego dnia bardzo potrzebne.
Godzina dziewiąta nadeszła. Wyruszyliśmy. Wyruszyliśmy po przygodę. Kilkugodzinną. Koleją do kolekcji tych niezapomnianych. I biegło po nią 247 osób, z czego zaledwie 36 stanowiły kobiety.
Do pokonania były 43 km. Trasa prowadziła w całości szlakami turystycznymi dookoła góry, przez partie podszczytowe i szczyt góry Ślęży. Suma przewyższeń wynosiła ± 1130 m.
Byłam spokojna od samego początku biegu. Stres został w samochodzie, a w zasadzie… w domu. Znałam ukształtowanie trasy. Wiedziałam, że pierwsze dziesięć kilometrów będą tymi najbardziej wymagającymi na całej trasie, prowadzącymi cały czas pod górę. Na szczyt góry. Na Ślężę. Nie chciałam się śpieszyć i nieustannie kontrolowałam siebie, by tego nie robić. Miałam siły, ale zdawałam sobie sprawę, że będą ono dużo bardziej potrzebne na potem. Oszczędzałam je. Gdybym to samo potrafiła robić z pieniędzmi - byłabym absolutnie idealna.
Na pierwszych kilometrach biegu zaczepił mnie pewien biegacz. Zapytał, czy go pamiętałam. Odpowiedziałam twierdząco. Razem z Piotrem spotkaliśmy się tutaj rok temu. Na tym samym biegu. Na dystansie półmaratońskim. Razem wówczas biegliśmy ostatnie kilometry tego biegu. Teraz, po roku, spotkaliśmy się tutaj ponownie. Niesamowity zbieg okoliczności.
Przez pierwsze dziesięć kilometrów trasy mój wzrok był głównie skupiony nad tym po czym biegnę. Ścieżki między skałami, wystające korzenie, nierówne kamienie, a na koniec kamienne schody wymagały uwagi i ostrożności. Było stromo. A ja chciałam wrócić z tego biegu cała. Przypominali mi o tym moi najbliżsi. Niejednokrotnie. Naprawdę uważałam.
Po godzinie i kilkunastu minutach, zmierzając się w końcówce ze Skalną Percią, Olbrzymkami i Zbójnickimi Skałami, znalazłam się na szczycie góry. Na szczycie Ślęży, którą uwielbiam. Podziwianie widoków ze szczytu było tego dnia niemożliwe. Wszystko co oferuje Ślęża z samej góry ukryte było zza mgłą. Jakby… nie miało niepotrzebnie rozpraszać biegaczy. Jakby… nie miało odbierać nam uwagi. Jakby… tego dnia nie było dla nas.
Po zdobyciu szczytu przyszedł czas na nagrodę - trzykilometrowy zbieg do Przełęczy Tąpadła. Nogi nie potrzebowały mojej kontroli, znałam ten fragment szlaku. To był czas na odpoczynek. Mogłam po raz kolejny nacieszyć oczy widokami. Korzystałam z tego w pełni.
Biegłam z własnym plecakiem, zatem nawodnienie i prowiant (trzy żele energetyczne i żelki) miałam cały czas pod ręką. W pierwszej połowie biegu nie byłam zainteresowana punktami odżywczymi, które kusiły owocami, czekoladami i przede wszystkim colą. Nie zatrzymywałam się na nich. Oczywiście do pewnego czasu.
Kiedy znalazłam się na szesnastym kilometrze sięgnęłam po pierwszy żel. Nie dlatego, że słabłam z sił. Nie chciałam poczuć momentu ich utracania. Zjadłam żel zapobiegawczo. W okolicach dwudziestego kilometra dostrzegłam z daleka fotografa. Dobiegając do niego chętnie uśmiechałam się do obiektywu. Jakbym dopiero zaczęła bieg, jakbym zapomniała o oszczędzaniu sił, jakbym zapomniała, że biorę udział w maratonie. Pomyślałam wówczas, że skoro mam takie pokłady sił w połowie dystansu, to jest naprawdę dobrze. I tak właśnie było. Byłam z siebie dumna.
Na dwudziestym drugim kilometrze zdarzyło się coś, czego do tej pory nie było podczas mojej biegowej kariery. Złapał mnie skurcz w okolicach prawej łydki. Jakby tego było mało… po kilkudziesięciu sekundach przytrafia się identyczna sytuacja z lewą nogą. Czy to nie za dużo jak na debiut? Skurcze mi dokuczały, przeszkadzały i bolały. Miałam wrażenie, że za oba kolana od tyłu chwycił mnie skorpion, serio. Nie pytajcie jak się on tam znalazł. Zimą. W górach. W Polsce. Biegacze mają po prostu bujną wyobraźnię. Skurcze, na szczęście, ustąpiły samoistnie. Nie męczyły mnie długo. Odpuściły. I już w dalszej części biegu nie powróciły. Na to oczywiście po cichu liczyłam.
Na dwudziestym czwartym kilometrze znalazłam się w miejscu startu. Tutaj można było przerwać bieg i ukończyć go jako półmaratończyk. Miałam siły, więc chciałam biec dalej. Zanim to zrobiłam wypiłam trochę coli. Odwiedziłam szybko toaletę. Wzięłam kilka większych oddechów i chciałam zmierzyć się z drugą połową trasy. Czułam nie tylko, że chcę to zrobić, ale że przede wszystkim mogę.
Początek drugiej pętli był solidnym podejściem. Podejściem żółtym szlakiem pod Wieżycę. Podejściem od którego bardzo często zaczynałam zdobywanie Ślęży podczas wcześniejszych wycieczek tutaj. Maszerując i podnosząc nogi wysoko na kamieniach czułam już ich ciężar. Były już trochę zmęczone. Miały przecież do tego prawo. Pocieszała mnie myśl, że druga część trasy nie jest już tak wymagająca pod względem przewyższeń. To ważne żeby głowa potrafiła zadbać o właściwe myśli. Moja potrafiła tego dnia to robić.
Kolejne kilometry mijały. Nie odliczałam ich kolejno. Nie odejmowałam ich od całości dystansu. Nie myślałam ile mi ich jeszcze pozostało. Biegłam. Czasem szłam. I przede wszystkim… nie odpuszczałam.
Trzydziesty drugi kilometr był momentem w którym sięgnęłam po drugi żel. Pamiętam, że na trzydziestym którymś kilometrze, mimo że było płasko, z biegu przeszłam do marszu. Potrzebowałam kilkuset metrów na odpoczynek. Maszerowałam, rozglądałam się, cieszyłam się. Czułam, że żyję. Zdałam sobie sprawę, że mimo że byłam tutaj już tak wiele razy to nadal Ślęża potrafi zadziwiać mnie nieodkrytymi przeze mnie miejscami, ścieżkami i szlakami. Naprawdę uwielbiam tę górę!
Pozostało sześć ostatnich kilometrów do mety. Biegłam obok innej biegaczki. Słyszałam, że jest już jej ciężko. Próbowałam ją zmotywować na ostatnich kilometrach. Zaczęłyśmy rozmawiać. Wymieniłyśmy się doświadczeniami. Okazało się, że ma dużo bogatszą historię biegową od mojej. Chętnie jej posłuchałam. Kiedy mijałyśmy tabliczkę z napisem: „40km” powiedziałam na głos, że to widok bezcenny. Śmiałyśmy się wspólnie. Wiedziałyśmy już, że ukończymy ten bieg. Ja przyśpieszam nieco w końcówce. Chyba tylko z radości. I trzymam to tempo do mety. I jak już się znalazłam na niej to… czułam, że mogę biec dalej! To było takie zakończenie mojego pierwszego górskiego maratonu, którego sobie nawet nie mogłam wymarzyć.
Na mecie poza świadomością, że to zrobiłam… Że dałam radę… Że wracam do domu bogatsza o kolejne przeżycia… Że to, że się to udało w dużej mierze zawdzięczam wsparciu najbliższych… Otrzymuję ogromny, ceramiczny medal. Mając go już na szyi jeszcze bardziej mogę uwierzyć w to, że… UDAŁO SIĘ! Zrobiłam coś o czym siedem lat temu nie miałam zielonego pojęcia.
Trasę 43 km w górach pokonałam w czasie 4 godz. i 49min. Wiele znowu zobaczyłam. Wiele ponownie przeżyłam. Wiele przywiozłam stamtąd ze sobą. I to „wiele” jest tylko moje, którego nikt mi nigdy nie zabierze.
Dlaczego bieganie jest fajne? Bo daje naprawdę WIELE!
2020-01-25