Mam na swoim koncie ponad osiemdziesiąt imprez biegowych. Bywałam na nich w różnych polskich miejscowościach. Bez większego problemu mogę więc wskazać te wydarzenia sportowe, które są tymi… moimi ulubionymi. To właśnie te biegi, które organizowane są na Ślęży. Na linii startu stanęłam tutaj już sześciokrotnie. Niezliczoną ilość razy byłam tu prywatnie, by odkrywać tutejsze szlaki. Teraz, po kilku latach, czuję się już tutaj jak u siebie. I gdyby można było Ślężę kupić i mieć na własność, to… już od dziś grałabym w lotto. 

A zaczęło się niepozornie… od wędrówek pieszych. Wejście, zdobycie szczytu i zejście było dla mnie dużym przeżyciem. Raczkowałam wówczas w temacie biegania. Z czasem, kiedy moja forma stawała się coraz lepsza, samo wchodzenie już nie wystarczało. Przyszedł czas na wzięcie udziału w 11. PANAS Półmaratonie Ślężańskim, którego trasa wiodła drogami asfaltowymi dookoła góry. Pół roku później przyjechałam do Sobótki na Ślężański Festiwal Biegowy by w biegu na dystansie 10 km wbiec i zbiec ze Ślęży. Z kolei kilka miesięcy później wystartowałam w biegu na dystansie 24 km podczas Zimowego Maratonu Ślężańskiego. Po drodze był jeszcze górski półmaraton w ramach Ślężańskiego Festiwalu Biegowego. Wreszcie, w styczniu tego roku, przyszedł czas na górski maraton. Do tego w samym środku zimy. Nie dopuszczam do siebie innej myśli niż ta, która zakłada, że ultra-maratonką stanę się właśnie tutaj.

Za każdym razem przyjeżdżałam na zawody tutaj z tatą. Teraz, w październiku, przyjechaliśmy na Ślężański Festiwal Biegowy ponownie. Tym razem z Moną, która tego dnia oficjalnie miała stać się górską półmaratonką. I… ZROBIŁA TO!

Ślęża przyciąga mnie jak magnes żelazo. Zapewne za sprawą tego, że znajduje się dość niedaleko miejsca, gdzie mieszkam. W dużej mierze dlatego też, że mam ochotę przyjechać tutaj zawsze. Aż wreszcie dlatego, że wiążę z nią wiele wspomnień i przeżyć. Nieustannie przybywających przeżyć. 

I właśnie jednym z tych przeżyć było uczestnictwo w siódmej edycji Ślężańskiego Festiwalu Biegowego, który jest organizowany z myślą o wszystkich biegaczach. Bo wystartować można tutaj aż na czterech dystansach: 10km, półmaratonu, maratonu oraz ultramaratonu na dystansie 80km. Razem z Moną zdecydowałyśmy się na udział w półmaratonie. To był pierwszy oficjalny górski półmaraton mojej Siostry. Nie wyobrażałam sobie w Jej debiucie nie pobiec w Jej towarzystwie. Tato, który sumiennie trenował podczas pandemii, wybrał dystans królewski. 

Półmaraton w ramach ŚFB to dwukrotne zdobycie Ślęży - od dwóch różnych stron. Dodatkowo kilka kilometrów prowadzi partiami podszczytowymi góry Raduni. Łącznie przewyższenie wynosi +/-1070 m n.p.m. Połowa dystansu maratońskiego jest identyczna. Z tą różnicą, że na maratończyków czeka kolejne, z pewnością trudniejsze, bo następne 20km. 

Wyprawa na tego typu bieg to całodniowa przygoda. Wyjeżdżaliśmy bardzo wcześnie rano, kiedy jeszcze było ciemno. Wracaliśmy przy zachodzie słońca. To ma swój urok. Dzięki temu taka przygoda to prawdziwa wyprawa, a nie tylko wyjazd na zawody sportowe. Do tego… Ślęża lubi zaskakiwać. I tak było również i tym razem…

I chodzi nie tylko o zaskakiwanie widokami. Tym razem Sobótka przywitała nas deszczem. Nie mżawką. Nie kropelkami deszczyku, lecz konkretnym deszczem. Zmokliśmy już w momencie odbiorów pakietów startowych. Zmokliśmy przed samym biegiem. Wiedzieliśmy już wówczas, że ten bieg nie będzie należał do najłatwiejszych. Zresztą… on przecież nie należy do łatwych nawet gdy słońce dzieli się swoimi promieniami. Ale nie chodziło o narzekanie. Chodziło o wyzwanie. O przygodę. A tego w tym dniu zdecydowanie nikomu z uczestników nie zabrakło. 

Tato o godz. 9 wystartował jako pierwszy z pozostałymi maratończykami. My, z Moną, wyruszałyśmy niecałą godzinę później. Od miejsca w którym mieliśmy zaparkowany samochód do miejsca, z którego startowaliśmy mieliśmy około 400 m. Ten odcinek wystarczył by na starcie pojawić się już przemoczonym. Przemoczonym do suchej nitki. Ze świadomością, że suchy ręcznik czeka w aucie. I poczeka… kilka godzin, kilkadziesiąt kilometrów.

Czy ktoś na starcie ubolewał z racji deszczu? Czy ktoś marudził? Czy ktoś chciał się poddać i wrócić do domu? Absolutnie nie! Wszyscy na starcie odliczyliśmy z uśmiechami na twarzach ostatnie dziesięć sekund do biegu. Do przygody. Do wyzwania. Do walki. Do niezapomnianego dnia w życiorysie.

I… zaczęło się. Deszcz, błoto, mgła, śliskie kamienie, deszcz, kałuże, deszcz, deszcz. I... deszcz. Dużo deszczu. Naprawdę dużo. Pierwszy podbieg, za moment pierwsze podejście. Następnie kolejne podejścia i podbiegi. I… deszcz, deszcz, deszcz, deszcz. I trwało to jakieś… dwadzieścia kilometrów. Przemoczone ubrania przylegały do ciała jak druga skóra. Mokre, sportowe obuwie ciężarem przypominało glany. Z włosów co jakiś czas można było wykręcić pół szklanki deszczu. Myśl o wygodnej kanapie i ciepłym kocu przestała być przeciętnym celem w życiu. Stała się wymarzaną nagrodą za ukończenie biegu. A najfantastyczniejsze w tym wszystkim było to, że radość z byciam tam nawet na moment nie chciała się chować. Za każdym razem kiedy spojrzałam na Monę wymieniałyśmy się szerokim, ciepłym uśmiechem. Często śmiechem. Nawet przez moment nie marudzeniem, nie zwątpieniem, nie odpuszczeniem. To trzeba po prostu uwielbiać. A my to uwielbiamy. My to kochamy. 

Kiedy zamknę oczy widzę mnóstwo deszczu. Z największą siłą padał kiedy byłyśmy w pobliżu Raduni. To teren otwarty, bez drzew. Deszcz padał z taką siłą, że utrudniał patrzenie. Pamiętam, że przez niedługi odcinek biegłam z zamkniętymi oczami. To był z pewnością jeden z mniej przyjemnych momentów tego biegu. Mniej przyjemnych, lecz sprawiających, że podczas nawet solidniejszej mżawki nie będę już poszukiwać parasola. 

Biegło nam się z Moną bardzo dobrze. Przypominałyśmy sobie nawzajem o szczególnej uwadze na śliskim podłożu. Byłyśmy w nieustannym kontakcie. Cieszyłyśmy się każdym kolejnym kilometrem. Spotkałyśmy na trasie Angelikę - również debiutującą uczestniczkę na dystansie półmaratonu. Bieg kontynuowałyśmy prawie do końca razem, już w trójkę. Podczas wymian zdań kilometry ubywały jeszcze szybciej. Podzieliłyśmy się doświadczeniami, które okazały się dość podobnymi. Zakolegowałyśmy się i zapewne nie raz jeszcze spotkamy się na imprezach biegowych. Brawo, Angelika! Górski półmaraton padł Twoim łupem! Powodzenia w kolejnych wyzwaniach!

Wiedziałam jak trudną, jak dużą, jak nieosiągalną dla wielu, jak świetną rzecz dokonuje moja Siostra w tym dniu. Debiuty przecież pamięta się zawsze. A te nietypowe, w ulewie, z etykietą WYZWANIE liczą się poczwórnie. Jestem przedumna, Monuś! I ogromnie się cieszę, że Twój debiut mogłam przeżywać razem z Tobą. Duma wynika również z nieugiętości jaką wykazałaś się w walce z kontuzją kolana. Nie odpuściłaś nawet wówczas kiedy włączyły się te mniej przyjemne emocje. Jesteś twardzielką! Masz to po mnie. Ze ślężańskim medalem jest Ci do twarzy. Bardzo dobrze, że będzie ich jeszcze tak wiele. Przepiękny był Twój ślężański początek. Przepiękny. Choć nie lubię, ale chcę się powtórzyć… Jestem przedumna, Monuś!

Tato też był twardy. Zmierzył się z maratonem w trudnych warunkach. Również z kryzysami na trasie. Walczył ze skurczem. Walczył ze spadkiem cukru. Walczył sam. I wywalczył kolejny maraton. Kolejne pudło. Wywalczył I miejsce w swojej kategorii wiekowej. Będziemy z Moną biegać tak jak Ty! Zobaczysz, Dziku! Jesteś wzorem samozaparcia i ciężkiej pracy. Będziemy ten przykład powielać. Ogromny szacunek, tatko!

Gdybym mogła… pojechałabym na Ślężę właśnie teraz. W czwartkowy wieczór. Zabrałabym czołówkę. Plecak. Najważniejsze osoby. I… zwyczajnie tam weszła. Taka właśnie jest Ślęża. Przyciągająca, jedyna, zaskakująca.

Dlaczego bieganie jest fajne? Z wielu powodów. Tymczasem pędzę szukać kluczyków od samochodu.

2020-10-08



Galeria zdjęć: